środa, 19 sierpnia 2015

"They're taking the hobbits to Eisenstadt!", czyli wspomnienia z wielkiej wyprawy do... Chorwacji,część 1.

Drodzy czytelnicy,

Sierpień już na dobre zawładnął światem, upały były i się skończyły, tymczasem ja ciągle żyję moim wielkim lipcowym wypadem do Chorwacji. Zupełnie niezorganizowanym, już w zamyśle szalonym i, a jakże, bardzo udanym. Jakoś trzeba było uczcić "mgr" przed nazwiskiem i odreagować miesiące ciężkiej pracy.

Poza tym, umówmy się: w domu nie pozwoliliby mi tyle czytać. I tyle spać. I w domu nie mam morza w którym mogę spędzić czas pozostały pomiędzy czytaniem i spaniem - ten argument ostatecznie przeważył szalę na korzyść wyprawy. JJ nie miała nic przeciwko dołączeniu do szalonego planu... no to pojechałyśmy.

Spoiler: dotarłyśmy.

Żeby uspokoić wątpiących: Nie, Chorwacja nie jest daleko. Nie, droga nie należy do trudnych, o ile oczywiście za trudność nie uznamy konieczności przejechania tysiąca kilometrów samochodem (bo taką opcję wybrałyśmy).

W naszym przypadku trudność polegała na tym, że w porywie szaleństwa zdecydowałam się całą tę drogę przebyć moim fantastycznym wehikułem - fiatem pandą. Żółtym. Bez klimatyzacji. Bez automatycznego otwierania szyb (jakieś mięśnie na pewno ćwiczę kręcąc korbką za każdym razem, gdy próbuję zrobić sobie trochę przewiewu w samochodzie... prawda?). Bez wspomagania. Za to ze starym radiem/odtwarzaczem, na potrzeby którego specjalnie nagrałyśmy cztery płyty wakacyjnych przebojów pochodzących z ostatnich dwudziestu (trzydziestu) wakacyjnych sezonów.

Taka panda... cóż, okazuje się że nie do końca pasuje do pokonania tysiąca kilometrów w temperaturze powyżej 30 stopni. Bo ciepło. I parno. I miejsca mało. A kierowca jeden i to mało doświadczony.
Jakoś tak najdalej jechałam dotychczas... do Budapesztu. Cztery godziny. Ale co tam, wyzwania lubię, to przecież nie zrezygnuję z TAKICH wakacji!

No dobrze, ale koniec z narzekaniem. Sobota, trzecia rano. W pełni zatankowana i zapakowania, dzielna żółta panda wyrusza w podróż. Podniecone wizją wakacji nie myślimy nawet o wczesnej porze. W razie potrzeby arsenał energetyków spoczywa obok siedzenia, jednak na razie wystarczają winogrona. I piosenka z "Szybkich i Wściekłych", tak na rozruszanie silnika.


Szybko i Wściekle kończy się bardzo szybko, bo już tuż za granicą czeską uśmiechają się do nas ograniczenia prędkości. Typu 50 km/h, 40 km/h, 30 km/h... To już niemal warp speed rodem ze Star Treka. A gdzie tam do Chorwacji!

Jak najszybciej (tzn ze wspomnianą warp speed...) kierujemy się na Słowację. Winieta jest, wkrótce pojawia się autostrada. Cóż za rozkosz dla skołatanych nerwów kierowcy! Prosta droga, po bokach góry i słynne słowackie zamki. W takiej przyjemnej scenerii łapie nas wschód słońca. Byle na południe! W stronę Bratysławy (lub, jak wskazują znaki, Budapesztu)!

Dwieście kilometrów dalej, w stolicy Słowacji kierujemy się na Wiedeń. A przy okazji (i tym razem tego już nie rozumiemy) na Budapeszt. Góry i Bratysława zamieniają się w wiatraki, kiedy wjeżdżamy na terytorium Austrii. Puszczamy kolejną już płytę z wakacyjną muzyką, kończymy winogrona i radośnie jedziemy kolejną autostradą.

A w Wiedniu... w Wiedniu budzą się potwory. Poranny ruch znaczy się. Dużo samochodów i, z jakiegoś powodu, TUNELE. Moje osobiste koszmarki. Jadę, liczę ile ton betonu zwali mi się za chwilę na głowę (bo bez wątpienia za chwilę zatrzęsie się ziemia. Albo na tunel spadnie bomba) i klnę jak szewc. Żeby tego było mało, w austriackich tunelach są rozjazdy. I na jednym z nich, przytłoczona złem czającym się w podziemiu, zjeżdżam na zły pas. I jadę... gdzieś.

Jak dobrze że czujny GPS szybko (czyli po wyjechaniu z tunelu) koryguje moje błędy i po kilku kilometrach zawraca na dobrą drogę. O tyle dobrą, że pozbawioną tuneli. 

I wtedy na horyzoncie pojawia się on. Drogowskaz na Eisenstadt. Już po chwili, pomimo burzy przechodzącej akurat nad nami, drę się na cały głos:

Fot. JJ
"They're taking the Hobbits to Eisenstadt!
To Eisenstadt!
To Eisenstadt!

Eisenstadt zostaje w tyle, piosenka pozostaje z nami na całe wakacje. W drodze powrotnej dorabia się nawet wersji pseudo-niemieckiej (nach Eisenstadt! NACH EISENSTADT!). Tymczasem jednak, by ominąć opłat na słoweńskim odcinku autostrady, wjeżdżamy na Węgry i kierujemy się (a jakże!) na Budapeszt. 

Węgierska stacja wita mnie tysiącami forintów wydanymi na paliwo... i wodę mineralną z węgierską Czarną Wdową. Jadąc przez kolejne węgierskie miejscowości poważnie zastanawiamy się nad tym, jak wymówić tutejszą wersję słowa "Avengers" i dziękujemy polskiemu dystrybutorowi, że na naszych plakatach i butelkach z wodą mineralną nie musimy oglądać "Mścicieli". Połykamy kolejne kilometry, Zalaegerszeg zamienia się w Nagykanizsa albo inne cuda, pomimo zbliżania się do chorwackiej granicy ciągle widzimy znaki kierujące nas na Budapeszt, a przyjemnie słoneczny dzień zaczyna zamieniać się w nieprzyjemny upał. W końcu docieramy do granicy węgiersko-chorwackiej. Takiej dla samochodów ciężarowych, na której ładni panowie proszą po chorwacku o okazanie paszportu lub dowodu osobistego. Dokumenty zostają sprawdzone i grzecznie odjeżdżamy. Droga kieruje nas na Zagrzeb. I Budapeszt, oczywiście.

Bosszuall... eeee... assemble? Zbiórka? Fot. JJ
Przy okazji dostaję zawału, jak zwykle w chwili gdy wjeżdżam do państwa w którym nigdy nie byłam. Na pewno są tu inne ograniczenia prędkości. I inne przepisy. I na pewno je złamię. I umrzemy tu marnie, a nikt nie odnajdzie naszych ciał na tej obcej, chorwackiej ziemi. 

Na szczęście, zamiast umierać jedziemy. Upał zaczyna dawać się we znaki, więc odwiedzamy stację benzynową w celu nabycia napojów prosto z lodówki i chwilowego odpoczynku w klimatyzowanym pomieszczeniu. Jedziemy już w końcu dziesięć godzin, a czekają na nas kolejne kilometry chorwackiej autostrady. 

Kiedy nadchodzi czas ruszenia w dalszą drogę, szybko okazuje się że... stoimy. Korek na autostradzie zaskakuje nas i szybko zaczyna męczyć. Na zewnątrz jest ponad 35 stopni, otwarcie okien ze względu na minimalną prędkość lub jej brak wcale nie pomaga. No cóż, nie tylko my wybrałyśmy się na wakacje. Otoczone wielkimi samochodami z obywatelami niemal wszystkich krajów Europy posuwamy się... wolno. Po raz kolejny osiągamy warp speed. 

Wydaje mi się że to wtedy dostaję pierwszych objawów udaru cieplnego. Z radością stwierdzam, że panda jest naszym osobistym Enterprise i przechodzę na akcent Chekova (Łi acziwd ferst łorp spid! Rajt, kaptyn?) W obliczu mojego ataku, obwołana kapitanem JJ zaczyna wątpić, niestety korek wciąż tłamsi potencjał naszego pojazdu, a ja nie mogę się uwolnić od roli Chekova. Tak spędzamy pełną godzinę naszego życia. Jedyny plus - po raz pierwszy nie kierujemy się na Budapeszt. Teraz możemy zjechać niemal na każdym zjeździe na Plitvickie Jeziora, pojawiają się też drogowskazy na Novigrad. Jakby ktoś akurat chciał odwiedzić wiedźmina Geralta (potem okazuje się że Novigradów jest tu od groma, więc trudno stwierdzić do którego powinnyśmy jechać).

Do Novigradu nie jedziemy, ponoć ostatnio tam wiedźmy palą...
Fot. JJ
Od zakorkowanego towarzystwa uwalniamy się, kiedy skręcamy na południe. Nagle wraca nam energia, upał przestaje być tak dokuczliwy. Jedziemy! A punkt końcowy zdaje się być już całkiem niedaleko!

Wkrótce zjeżdżamy z autostrady, by przejechać góry. Początkowa, całkiem przyjemna wspinaczka, wkrótce zamienia się w irytująco powolny zjazd serpentynami. Znaki "SERPENTINA" pojawiają się co kilkaset metrów, zwiastując uroczy ostry skręt o jakieś 170 stopni. Prawdziwa radość dla kierowcy. 

Na szczęście, na dole majaczy nam morze. Tak! Po pół godziny jesteśmy na miejscu - ukropem i pięknym błękitnym morzem wita nas Senj. Zmęczone jak diabli zatrzymujemy się niemal na samym klifie i wpatrujemy w nieodległe wyspy. Udało się! Rozpoczynamy wakacje!!!

Żeby była jasność, na wpół przytomna ze zmęczenia informuję JJ że juto laba. Leżę i śpię. Ewentualnie leżę w morzu i praktykuję bycie utopcem. 

Co też rzeczywiście czynię dnia następnego. 

Ale o byciu utopcem i innych przygodach opowiem Wam następnym razem. Co za dużo to niezdrowo! Na koniec tylko wniosek:

Wbrew słynnemu powiedzeniu wszystkie drogi prowadzą do Budapesztu, nie do Rzymu. Tylko, wbrew logice znaków, nigdy do tego Budapesztu nie dotarłyśmy. To chyba dobrze, mimo wszystko czuję się lekko oszukana.

Chorwacja!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz