sobota, 12 września 2015

Piraci, utopce i rozgwieżdżone niebo - czyli wspomniania z wielkiej wyprawy do Chorwacji, część 2.

Drodzy czytelnicy,

jakiś czas temu pisałam o drodze na moje Wielkie Chorwackie Wakacje - o tym, jak hobbici niemal zostali zabrani do Eisenstadt oraz o Budapeszcie, do którego prowadzą wszystkie drogi (nie wierzcie tym, którzy twierdzą że do Rzymu).

Dziś ciąg dalszy opowieści. W programie wycieczki: jak zostać wakacyjnym utopcem? Dlaczego nie należy wierzyć procentom? I co robią rosyjscy turyści w węgierskim Alcatraz? 

Zapraszam do drugiej części relacji!



Jak pamiętacie (lub nie) po długiej i wyczerpującej podróży nasza żółta panda dotarła do Senj  urokliwego miasteczka położonego jednocześnie u stóp gór i nad brzegiem morza. Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to górujący nad miastem piracki fort. Wiele w życiu widziałyśmy zamków, wież strażniczych czy warowni - ale żadna z nich nie była tak świetnie położona! Z wybudowanego przez piratów i położonego na wzgórzu fortu można było zobaczyć zarówno dolinę - jedyną drogę lądową prowadzącą do Senj, jak i ogromny obszar morza i kilka cieśnin pomiędzy wyspami - jedynych dróg wodnych którymi można była dostać się do tej części Chorwacji.

Abstrahując od mojej wielkiej miłości do piratów - coś tak genialnego mogli zbudować tylko oni!

Pomimo całego swojego uroku Senj nie zadowoliło nas mieszkaniowo i szybko zdecydowałyśmy się na poszukiwanie kwater w kolejnych miejscowościach, leżących wzdłuż prowadzącej na południe drogi. Już kilka kilometrów dalej, na początku miasteczka Sveti Jurai znalazłyśmy restaurację, nad którą wynajęłyśmy bardzo przyjemny pokój. Co ważne, po drugiej stronie ulicy, zszedłszy z klifu po schodach zobaczyłyśmy najważniejszą lokację następnych dni - niedużą, znajdującą się w urokliwej zatoczce kamienistą plażę.

To właśnie wtedy w mojej głowie wykiełkował plan działania na kolejny dzień.

Po przespaniu całej nocy wdrożyłyśmy plan w życie: Wstałyśmy, zjadłyśmy śniadanie i szybciutko umieściłyśmy się na plaży w celu leżenia z przerwami na pływanie/pływania z przerwami na leżenie (miałyśmy na to zgoła inne poglądy). Już po kilku godzinach tych wyczerpujących aktywności odkryłyśmy uroki życia utopca: nic nie zadowala bardziej strudzonych podróżników, niż bezwładne unoszenie się na gładkiej tafli morza! Aktywność ta pochłonęła mnie tak bardzo, że nawet nie zauważyłam, jak słońce zbliżyło się do zenitu. Wtedy to właśnie wróciłyśmy do pokoju, by odpocząć (musicie uwierzyć na słowo - życie utopca męczy!). Zjadłyśmy obiad i z wielkim entuzjazmem położyłyśmy się spać. Po nieco ponad godzinie z nowym zapałem powróciłyśmy na plażę, gdzie leżałyśmy, unosiłyśmy się na wodzie lub pływałyśmy do zachodu słońca. A następnie leżałyśmy, unosiłyśmy się na wodzie lub pływałyśmy po zachodzie słońca. Plaża i morze opustoszały, a my ciągle leżałyśmy... oglądając gwiazdy.

Na kamienistej plaży, w zatoczce nieopodal miejscowości Sveti Jurai, jakieś siedem kilometrów od Senj przypomniałam sobie jak wiele gwiazd widnieje na niebie. I jak niesamowicie relaksujące jest rozkoszowanie się ich widokiem kiedy nigdzie się człowiekowi nie spieszy. Świat przestaje istnieć, świadomość rozszerza się poza ciało absorbując szum morza, szelest drzew i krzewów, odgłos przejeżdżających samochodów i niebo. Częścią mnie stał się świecący mocno księżyc i każda z setek gwiazd które mogłam dostrzec tego wieczoru. Niesamowite uczucie.

***

Nasza prawie-prywatna plaża niedługo po zachodzie słońca
Kolejne dni spędziłyśmy na przemian jeżdżąc, chodząc, obserwując i leżąc. Lepiej poznałyśmy Senj, wybrałyśmy się też do centrum niewielkiego Sveti Jurai(a). 

A każdego wieczoru wracałyśmy do naszej zatoczki oglądać gwiazdy. 

Postanowiłyśmy też zafundować sobie całodniowy rejs ze zwiedzaniem pobliskich wysp. Rankiem, wspólnie z rodziną Rosjan i grupą młodych Niemców wsiadłyśmy na niewielką, 12 osobową łódź. Naszym kapitanem okazał się chudy chłopak o spojrzeniu karpia i umiejętności zupełnego ignorowania otaczających go osób. Jak udało mi się zaobserwować, podczas pierwszej części naszej podróży, na Goli Otok, kapitan ani razu nie zmienił pozbawionego zainteresowania światem wyrazu twarzy. Bywa. Jako osoba czująca się na wodzie jak ryba w wodzie skupiłam się na cieszeniu się lekko wzburzonym morzem (czyli na poziomie wzburzenia wody w mało wietrzny dzień na Bałtyku), wiatrem we włosach, pięknym słońcem i wyobrażeniami że to ja jestem kapitanem. Takim z trójgraniastym kapeluszem, butelką rumu w rękach i wredną papugą na ramieniu. 

Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na Goli Otok - niegdysiejsze więzienie zwane "chorwackim Alcatraz", w którym żywota dokonały setki, jeśli nie tysiące skazanych. Razem z JJ pozostawiłyśmy współpodróżników i wybrałyśmy się na wycieczkę po wyspie. Nie będę ukrywać, że pozostałości po budynkach więziennych oraz surowy krajobraz wyspy zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Psuł je nieco hałas tysiąca cykad, a ostatecznie klimat upadł po pojawieniu się kolorowego "wesołego pociągu" wożącego co bardziej leniwych turystów po kolejnych atrakcjach. Przebił go jedynie widok naszej rosyjskiej rodzinki, która czas spędzony na zwiedzanie wyspy-więzienia poświęciła... pływaniu i skakaniu do wody w porcie. Jak to się mówi - każdy ma swoje priorytety.

Węgierskie Alcatraz wygląda z daleka raczej mało przyjaźnie.
Fot: JJ
Wizyty w punkcie numer 2 wolałabym nie pamiętać. Słynny kurort San Marino na wyspie Rab przeraziła nas ilością turystów i (teoretycznie fajną) piaszczystą plażą. Teoretycznie, bo w praktyce piasek był tak gorący, a sama plaża tak zapełniona, że średnio dało się cieszyć miękkim podłożem. By ulżyć cierpieniom weszłam do... upiornie ciepłej wody, by po dłuższej chwili poszukiwań uświadomić sobie że "kurort" oznacza brak kąpieliska o głębokości większej niż do mojego pasa. A przeważnie woda sięgała... trochę powyżej moich kolan. Za to kiedy wyszło się już na plażę, bardzo łatwo było usłyszeć dochodzące z pobliskiego campingu znajome pokrzykiwania "Oliwer, chodź na obiad! No chodź jak cię matka woła!"

Przecierpiałyśmy trzy godziny i z radością popłynęłyśmy do ostatniego przystanku, którego widok uradował moje serce: nieduża zatoczka, wcale nie tak wiele ludzi i (jak na warunki chorwackie) chłodna, odpowiednio głęboka woda. Jak się potem okazało, podstawową atrakcją były tutaj niemal oswojone jelenio/danielo-podobne stworzenia, które z zapałem pałaszowały cokolwiek turyści im podrzucili. Po chwili obserwowania zdecydowałam się nie tuczyć kolejnego gatunku typowo ludzkim żarciem. Pływanie okazało się dużo przyjemniejszą alternatywą. 

Wraz ze zbliżającym się wieczorem wyruszyliśmy w drogę powrotną. Kapitan nadal nie zmienił wyrazu twarzy, my ostatecznie straciłyśmy nadzieję na zobaczenie delfinów (ulotka informowała o 80% szansie na zaobserwowanie ich podczas rejsu), ale morze znów było cudowne, słońce ciągle prażyło a wiatr nadal przyjemnie nas chłodził, więc było świetnie. A ja po raz kolejny wyobrażałam sobie jak przejmuję tę łajbę i zostaję pirackim kapitanem.

Za to wieczorem znów poszłyśmy oglądać gwiazdy i pływać w blasku księżyca. Tradycyjnie, było świetnie.

Ciekawostka: taki oto rosół w proszku (ze spidermanowym makaronem) zakupiłyśmy w węgierskim Lidlu.
Fot: JJ
Jak na sumienne turystki przystało, jeden dzień poświęciłyśmy na zobaczenie największej chorwackiej atrakcji (przynajmniej w mniemaniu Chorwatów), czyli Parku Narodowego Jezior Plitwickich. W tym celu wsiadłyśmy do żółtej pandy, piekielnie umęczyłyśmy się po raz kolejny przejeżdżając serpentinami góry, aby potem podziwiać uroki chorwackiej wsi. Dużo bardziej zadbanej i lepiej zagospodarowanej niż wieś węgierska, swoją drogą. Dowiedziałyśmy się przy okazji że Chorwaci są wyjątkowo przedsiębiorczym narodem, nie tylko nad morzem. Co kawałek napotykałyśmy przy drodze prywatne stoiska z szyldami (oczywiście po angielsku/niemiecku/chorwacku) "Miód, ser, WC". Albo: Miód, oliwa, WC" Alternatywnie: "Miód, ser, rakija, WC". 

Że też w Polsce nikt nie pomyślał o udostępnianiu przejeżdżającym turystom swoich ubikacji!

Niesamowity kolor wody w jeziorach
Plitwickich (a byłby pewnie
jeszcze bardziej intensywny,
gdyby nie jakość mojego tostera.
Znaczy się aparatu).
Jeśli chodzi o same Plitwickie Jeziora, to napisano o nich już chyba wszystko. Tak, są zachwycające. Tak, woda naprawdę jest takiego koloru. Tak, jest sporo ludzi, ale na tak wielkim obszarze zmieściłoby się więcej, więc dramatu nie ma. I tak, nawet przy największym upale da się wytrzymać dzięki obecności wody i drzew (mimo że do wody nie można wejść. Co jest dość rozsądnym rozwiązaniem, jak się okazało w jednym z kolejnych odwiedzonych przez nas parków).

Po powrocie gospodarz poinformował nas, że tego dnia w Senj temperatura powaliła wszystkich, osiągając grubo ponad 40 stopni w cieniu. I że było to najcieplejsze miasto w całej Europie. Cóż, miałyśmy wyjątkowe szczęście wybierając się akurat wtedy gdzieś, gdzie było o wiele chłodniej. 

Na zakończenie tego etapu naszych wakacji, oprócz tradycyjnego oglądania gwiazd postanowiłyśmy zaszaleć i wybrać się do restauracji znajdującej się pod naszą podłogą. Przemili gospodarze ugościli nas niemal po królewsku: przepysznym jedzeniem, dobrym piwem i miłą pogawędką. A na zakończenie wieczoru, na koszt firmy otrzymałyśmy po szklaneczce fantastycznej rakiji! 

Odtąd wspomnienie wakacji smakuje dla mnie tamtejszym jedzeniem i rakiją, pachnie połączonymi zapachami morza i potraw z ustawionego nieopodal grilla i brzmi szumem fal. Uwielbiam do niego wracać!

Niestety, nasze dni w tej części Chorwacji dobiegły końca. Z bolącym sercem zostawiłam za sobą niewielką kamienistą plażę, tamtejsze morze, przytulny pokój i śliczną miejscowość Sveti Jurai. Miałam poczucie, że opuszczam jedno z tych magicznych miejsc, w którym człowiek czuje się na swoim miejscu mimo, że znajduje się setki kilometrów od domu. 

Dlatego też muszę tam wrócić. Jeśli nie za rok, to za dwa lub trzy. Ale bez wątpienia, właśnie tam. Siedem kilometrów od Senj, zaraz przy wjeździe do Sveti Jurai. 

A kiedy wrócę - znów zostanę etatowym utopcem. I każdego wieczoru będę oglądać gwiazdy!


Tymczasem jednak nasza podróż trwała. Ruszyłyśmy na południe, gdzie czekały już na nas jaskinie, dziwne hot dogi i wielkie muszle z nieproszoną zawartością. O tym jednak opowiem Wam następnym razem, w ostatniej części mojej opowieści. 

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i życzę miłej końcówki wrześniowego weekendu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz