wtorek, 10 maja 2016

Warto było czekać! - czyli kolejna fala zachwytów nad "Captain America: Civil War"

 Drodzy czytelnicy,

Nadeszła chwila na którą tak długo czekałam. Na którą wielu z nas czekało. W końcu, po długim oczekiwaniu możemy zobaczyć w kinach najnowszą produkcję Marvela, „Captain America: Civil War”.

„Civil War” to produkcja nietypowa – niby trzecia część przygód Kapitana Ameryki, faktycznie można ją zaliczyć do produkcji o Avengers. Niby daleko mu do komiksowego rozmachu konfliktu o tej samej nazwie, w rzeczywistości diametralnie zmienia świat przedstawiony MCU.

To nie mógł być film którzy przejdzie bez echa. W przypadku porażki twórcom nie byłoby wybaczone. W przypadku sukcesu – cóż, Marvel mógłby mieć nadzieję na coraz większe zainteresowanie kolejnymi produkcjami, a także potężny kredyt zaufania ze strony wiernych fanów.

I wiecie co? Zrobili to. Stworzyli kapitalny, mądry i dojrzały film. Dokładnie taki, na jaki MCU zasługiwało. W ciągu dwóch i pół godziny obserwowałam w napięciu rozwój konfliktu (na kilku frontach), poznałam i zdążyłam polubić zupełnie nowych bohaterów, śmiałam się jak głupia, rozpływałam się nad choreografią walki. A na koniec złamali mi serce.
Uwierzcie, jestem ZACHWYCONA. Jak rzadko kiedy.     



Pokłosie Sokovii

Nie chcę tu się rozpływać nad każdym aspektem filmu, dlatego opiszę wybrane – te, które z mojej perspektywy są najbardziej warte docenienia.

Po pierwsze i najważniejsze – sama historia. Nie ukrywajmy, twórcy stanęli przed bardzo trudnym zadaniem. Film o Stevie Rogersie, w którym równie ważną rolę odgrywa Tony Stark i dziesięciu innych superbohaterów. Jeden konflikt, który zespoli ogromną rzeszę wątków, przeróżnych historii, a przy tym zachowa spójność fabularną i sens całego uniwersum. A przy okazji żadnego z bohaterów nie potraktuje „po macoszemu”.

Mission Impossible? Niekoniecznie. Nie na darmo bracia Russo opowiadali że kręcąc film zaczęli stosować kategorię „Co by o tym powiedzieli w Honest Trailers”. W „Captain America: Civil War” nie ma ziejących otchłani luk fabularnych czy dużych błędów logicznych. Niemal każda nieobecność jest w jakiś (sensowny!) sposób wytłumaczona, każdy kto pojawia się na ekranie ma tam coś do odegrania. Zwróćcie na to uwagę: w filmie pojawia się dwunastu bohaterów (trzynastu jeśli liczyć Sharon Carter) biorących udział w konflikcie. Ani jednego z nich nie pozostawiono samemu sobie. Każdy ma swój czas na ekranie, każdy może się czymś wykazać. Przy nikim nie miałam wrażenia „a ten tu po co?” Nawet Spider-Man i Ant-Man, którzy jakby nie patrzeć biorą udział w walce przede wszystkim dlatego, że ekscytuje ich możliwość poznania „prawdziwych” Avengers, dostali w filmie wątek, który czyni ich niezbędnymi. Nie oszukujmy się, pojawienie się tych dwóch miało ogromny wpływ na przebieg „bitwy” na lotnisku – i to zarówno pod względem fabuły, jak i nastroju tego fragmentu filmu.

A sam konflikt? Wygrywa na wielu płaszczyznach. Od samego początku wiemy, że trudno będzie zdecydować kto faktycznie ma rację. Dramat Sokovii ciągnie się za naszymi bohaterami, każdy z nich po swojemu przeżywa traumę związaną z setkami ludzi, którzy zginęli podczas gdy oni walczyli z Ultronem. Nie ma co ukrywać – o ile wydarzenia w Nowym Jorku, Londynie czy Waszyngtonie nie były w zupełności zależne od Avengers, o tyle powstanie Ultrona i będący tego skutkiem kryzys w Sokovii pozostawia krew na rękach Tony’ego Starka i pozostałych bohaterów. A przecież po drodze była też Wakanda, a w końcu, na początku „Civil War”, także Lagos. 


Na świecie powstało wrażenie (co gorsza – wcale nie błędne) że wiele nieszczęść przyszło z Avengersami. Że ostatnie lata i wszystkie niepotrzebne śmierci są w dużym stopniu związane z samowolką drużyny superbohaterów. Nic dziwnego że państwa chcą ich kontrolować. Nic dziwnego, że przywódcy świata chcą wiedzieć, kiedy Avengers wyruszają na misję. Nic dziwnego, że chcą mieć wpływ na to, czy kolejnym celem nie będzie ich państwo. W końcu – nie możemy się dziwić kiedy część bohaterów podpisuje się pod dokumentem nakładającym na nich kontrolę.

A kiedy dochodzą do tego wątki osobiste każdej z postaci (zwłaszcza Tony’ego, który tonie w poczuciu winy i Steve’a, który za wszelką cenę chce uratować przyjaciela), do konfliktu tylko krok.

Dokładnie ten krok pomaga bohaterom wykonać Zemo, główny złol całej produkcji i, muszę przyznać, wcale interesujący przypadek psychopatologii. Zbyt inteligentny, by zemścić się zabijając Avengersów, zbyt przebiegły by szybko ukazać światu swój plan. Zbyt świadomy by cieszyć się ze swojego zwycięstwa. Cierń, który nieustannie kłuje bohaterów nie dając im szans na znalezienie porozumienia.

A przecież to nie wszystko. Dziesiątki innych, kosmicznie ważnych wątków takich jak śmierć króla Wakandy czy program Zimowych Żołnierzy, powoli wprowadzają nas w kluczowe momenty „Civil War”: słynną walkę na lotnisku, a potem starcie Kapitana i Tony’ego Starka na Syberii. To, które złamało mi serce i spowodowało, że Avengers już nigdy nie będą tacy sami.

Do teraz trudno mi uwierzyć że to wszystko zmieszczono w jednym filmie, nie tracąc nic z atrakcyjności historii. 


I don’t care. He killed my mum”

Ale nie byłoby dobrej historii bez świetnego aktorstwa. Trzeba przyznać że cała obsada spisała się świetnie. Przyznam że po „Age of Ultron”, w którym ekipa zachowywała się jakby nagle zaczęli się czuć niezręcznie w swoim towarzystwie, miałam wątpliwości czy na nowo uda sięz nich zrobić drużynę (choćby po to by ją potem rozdzielić).

Na całe szczęście – postawieni przed wyjątkowo trudnym zadaniem aktorzy wywiązali się z niego wprost kapitalnie. Na szczególną uwagę zasłużył duet Evans-Downey Jr, którzy absolutnie ponieśli produkcję. Zaskoczył mnie zwłaszcza mnie Chris Evans w roli Kapitana; nie będę ukrywać że zawsze uważałam go za dość przeciętnego aktora (tym lepiej że grał sztywnego Steve’a Rogersa), tymczasem w „Civil War” pokazał na co naprawdę go stać. Począwszy od pogrzebu Peggy Carter, poprzez kapitalną scenę w/przy garbusie i w końcu końcową walkę z Tony’m Starkiem – Evans zagrał to dokładnie tak, jak trzeba.

Mniejszym zaskoczeniem była oczywiście gra aktorska Roberta Downey Jra, który już od kilku filmów trzyma najwyższy poziom. Mimo wszystko chcę tu jeszcze raz podkreślić – w „Civil War” udało mu się uchwycić w wręcz wybitny sposób głębię postaci.

Niech tylko wspomnę jedną scenę w wykonaniu tych dwóch postaci – ostatnią walkę Kapitana z Iron Manem. Oto w pojedynku zmierzyli się dwaj przyjaciele, darzący się ogromnym szacunkiem mężczyźni. Obaj próbowali nie dopuścić do eskalacji konfliktu. Był moment, kiedy Kapitan był skłonny podpisać deklarację. Był też moment, kiedy Iron Man zrozumiał że Rogers miał rację wyruszając na Syberię i wyruszył za nim, by pomóc w likwidacji kolejnych Zimowych Żołnierzy. Ostatecznie nie wyszło. Na jaw wyszła prawda, której owładnięty zalegającym poczuciem winy Stark nie mógł znieść. I to był właśnie moment, w którym kilka słów złamało mi serce:

„I don’t care. He killed my mum.”

Zwróćcie uwagę. Nie matkę. Nie Marthę (one tam wszystkie się tak nazywają). MAMĘ. Jego mamę.
To, jak Rober Downey Jr zagrał tę scenę, jak wypowiedział te kilka prostych słów… cóż, pokazało mi jak kapitanym jest aktorem i jak świetnie potrafi wejść w postać Starka. Człowieka, który nigdy do końca nie przebaczył sobie, tym bardziej teraz nie chce wybaczyć Bucky’emu. Nie dbając o przyjaźń, reguły i sprawiedliwość, zatapia się w zemście.

Kapitan nie pozostaje mu dłużny. I znów mamy do czynienia z genialną grą aktorską kiedy widzimy przełamanie Steve’a Rogersa, który przyjmuje  do wiadomości że między nim a Tony’m Starkiem już nie będzie zgody.

Z tego zrozumienia wykluwa się coś, czego absolutnie bym się nie spodziewała oglądając produkcję MCU, a co w sumie jest potężnym przełamaniem.

Widzicie, Kapitan był pewną stałą w świecie Avengers. Sprawiedliwym, wiernym, za wszelką cenę chroniącym tego co dobre. Był tym, który zawsze rozróżnia dobro od zła. Stark mógł się zagubić, mógł monopolizować pokój, tworzyć narzędzia zagłady myśląc że ratuje ludzkość. Kapitan Ameryka zawsze stał po właściwej stronie – po stronie zwykłego obywatela. Był takim bohaterem z obrazka, którym chce być każdy mały chłopiec kiedy już dorośnie.

Mimo to przez moment, przez ułamek sekundy byłam przekonana, że Steve Rogers zabije Tony’ego Starka. 


Oczywiście, nie zrobił tego. Ale sam fakt, że przez chwilę widzieliśmy prawdziwą grozę w oczach Starka, że przez moment byliśmy pewni że to koniec Iron Mana… Cóż. Ten jeden moment jest czymś więcej niż kolejnym starciem. To ostateczne świadectwo potężnego rozłamu w uniwersum.  Coś runęło. Coś zostało zburzone, raz na zawsze.

Zobaczyliśmy jak niebezpieczny potrafi to być człowiek. Pod kolorowym strojem i średnio twarzowym hełmem dostrzegliśmy zagrożenie, którego należy się obawiać. Czymkolwiek stał się Kapitan Ameryka, na pewno nie jest już tym bohaterskim chłopakiem który w życiu kieruje się najwyższymi ideałami. Myślę że on sam też to dostrzegł. Że stracił niewinność. Że przestał być tym, kim uczyniła go przemiana w Super Żołnierza. Dlatego oddał tarczę. Przegrał siebie pokonując przeciwnika. 

Co powie Ciocia?

Można by dużo dłużej zachwycać się Civil War. Można by analizować każdy wątek, każdą postać. I uwierzcie, na pewno to zrobię, ale może nie tu.

W tym momencie czas na podsumowanie. Czy „Civil War” to dobry film? Absolutnie tak. Czy można się czegoś przyczepić? A jakże.  Wielu może uznać że akcja rozwija się za powoli, przez co pierwsza połowa filmu wydaje się dość mocno przegadana. Cóż, coś w tym jest. Choć z drugiej strony takie wprowadzenie pozwala na o wiele bardziej spójne i logiczne opowiedzenie historii. Słyszałam też głosy twierdzące że konflikt nie jest tak fajny jak w komiksowym Civil War. I znów – zgadza się, konflikt ma o wiele mniejszą skalę, ale idealnie wpasowuje się w możliwości jednego filmu. Poza tym, jak dla mnie absolutnie ma sens, i to zarówno jeśli chodzi o jego źródło, przebieg, jak i niestety skutki.

Cóż więc rzec? Wkroczyliśmy w fazę trzecią wielkiego projektu Marvela. MCU hula po świecie i wszechświecie, nikt nie może być już tam pewien czy z lodówki nie wyskoczy mu kolejny superbohater. Co jednak najważniejsze – ludzie ciągle kochają filmy Marvela, a wytwórnia utrzymuje poziom, ciągle wyznaczając sobie coraz to bardziej ambitne cele. Jak dla mnie – może tak pozostać do końca świata i jeden dzień dłużej.


Jedna tylko rzecz mnie smuci – DC nie dotrzymuje kroku swojemu konkurentowi. Trochę nieświadomie, trochę z konieczności (podobieństwo fabuły)„Civil War” dobiło „Batman v Superman” pokazując, że można pokazać konflikt superbohaterów i nie schrzanić filmu. Że można wprowadzić nowe postaci (ot taki Black Panther czy Spider-Man) w taki sposób, że widownia od razu je polubi. A w końcu – że można zmienić przebieg konfliktu jednym wspomnieniem o matce bohatera i podbić tym serca widzów. A nie narazić kultowego bohatera na śmieszność.

Moi drodzy, „Civil War” pokazało, że jest jeszcze miejsce na świecie dla produkcji o Superbohaterach. Jest jednak jeden warunek – przy tych wszystkich powiewających pelerynach, magicznych mocach i super-sile… film musi być po prostu obiektywnie dobry.

A „Captain America: Civil War” to bardzo dobry film.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz